30.03.2016 premiera "Idź i czekaj mrozów" Marty Krajewskiej, a Genius Creations podsyca apetyt fragmentem :)
Rozdział 1
Prawo mężów i ojców
Córka zielarza biegła
przez las, lawirując między sosnami. Miała zacięty wyraz
twarzy i rozwiane w pędzie ciemne włosy. Uwagę skupiała na
omijaniu korzeni i ukrytych pod liśćmi dziur w poszyciu. Do
przodu, sądząc po wyrazie oczu, pchała ją wściekłość.
Jak strzała wypadła na
polanę, rozgarniając w biegu gałęzie krzaków, porastających skraj
lasu. Wybiła się mocno, przesadzając wielkim susem wygrzewające
się w słonku ostrężyny. Zahaczyła
stopą o jedną z tegorocznych witek, straciła
równowagę i z krótkim piskiem runęła w trawę.
– Na demony Welesa! –
krzyknęła, wstając energicznie.
– Muuu-uu!! –
odpowiedziała jej krowa, zdziwiona niespodziewanym pojawieniem się
właścicielki.
Zaaferowana
otrzepywaniem sukienki panna zatrzymała się w pół ruchu, wyprostowała
nagle i sprężystym krokiem pomaszerowała w stronę
zwierzęcia, które wciąż gapiło się na nią bez śladu zrozumienia.
– Ty zarazo! – wrzasnęła
dziewczyna, a zdziwiona krowa zamarła w bezruchu. –
Własnymi rękami urwę ci ten rogaty łeb… – Wyhamowała nagle, ponieważ zauważyła
kobietę i dziewczynkę, siedzące w trawie nieopodal – …krowo
jedna – dokończyła niemrawo. – Witajcie, pani Wiljo.
Kobieta skinęła
nieznacznie głową, najwyraźniej starając się nie parsknąć śmiechem.
– Witaj, Vendo – przywitała
się.
Odznaczała się tym typem
urody, który sprawiał, że właściwie nie znać było po niej upływu czasu. Odkąd
Venda pamiętała, Wiljo zawsze wyglądała tak samo ślicznie, a ciąża,
poród i trudne życie w górach nie zniszczyły jej figury.
Długie do pasa, kruczoczarne włosy opadały na ramiona prostymi, ciężkimi
pasmami i atramentowo lśniły w słońcu. W czarnych
oczach migały wesołe iskierki.
Venda poczuła się jak
ogromny, niezgrabny klocek z potarganymi włosami i twarzą
zaczerwienioną z wysiłku. Była też absolutnie pewna, że Wiljo nigdy,
ale to przenigdy nie ganiała krowy po lesie i nie
wylądowała w ostrężynach. A już na pewno nie przy
świadkach.
– Tak myślałam,
że w końcu przyjdziesz. – Kobieta uśmiechnęła się, ruchem głowy
wskazując krowę. – Znowu uciekła?
Dziewczyna skinęła
głową, przysiadła na trawie.
– Wypadałoby ciągle jej
pilnować – burknęła marudnie. – No ale jak? Ja mam tyle do
zrobienia, a opiekun ciągle albo załatwia jakieś straszliwie ważne
sprawy, albo ludzi leczy. Łatwiej by ją było dzieciakom oddać do pasienia, ale
opiekun się uparł, że nie, i choćbym nie wiem co do niego gadała, to
zdania nie zmieni. Tylko ciągle słyszę, że za górami wszystkie krowy się na
postronkach pasą i jakoś nie uciekają. Zresztą, opiekun wie lepiej,
szkoda strzępić języka!
Wiljo uśmiechnęła się
czule do córeczki. Płomyk miała niecałe pięć lat i
w porównaniu z matką wyglądała jak nieporozumienie. Ruda,
piegowata, niezdarna, kropka w kropkę podobna do mało urodziwego ojca.
Wiljo kochała dziecko ponad wszystko na świecie, lecz ostatnio głównie
się o nie bała. Nawet teraz przez jej głowę przemykały miliony
myśli i obaw. Postanowiła zwrócić uwagę w inną stronę.
– Dopiekł ci opiekun,
co?
Venda zawsze robiła się
gadatliwa, gdy coś ją bardzo wzburzyło. Tym razem jednak uśmiechnęła się tylko
krzywo pod nosem.
– Oj tak – mruknęła. –
Dopiekł mi. Bardzo mi dopiekł… Ale wiecie, nie pierwszy i pewnie nie
ostatni to raz. – Uśmiechnęła się niemrawo.
– Prawo
mężów i ojców.
Venda burknęła coś
niewyraźnie, nie chcąc dalej narzekać na ojca. Nosiło ją z nerwów.
Podparła się na łokciach i zapatrzyła przed siebie.
Łąka
tonęła w promieniach wiosennego słońca. Z trzech stron
otaczał ją las, tworząc zacisze wypełnione świergotem ptaków. Najpiękniejszym
elementem krajobrazu było jezioro, odgrodzone od łąki jedynie poszarpaną
wstążką trzcin. Migotało zachęcająco słonecznymi iskierkami, ale tam, dokąd
zapraszało, kryły się wiry i zdradzieckie głębiny, gotowe zamienić
niewinną zabawę w walkę o życie. Ludzie mawiali, że w noce
przesilenia tu właśnie wychodzą na brzeg rusałki, wodniki,
utopce i inne magiczne stworzenia, by tańczyć przy świetle
księżyca. I biada temu, kto im w takiej zabawie
przeszkodzi.
Przez chwilę słychać
było tylko ptasie popisy.
– No cóż. Szkoda gadać –
stwierdziła w końcu młoda zielarka. – Zabieram to skaranie – wskazała
krowę ruchem głowy – i wracam do siebie, zanim powyżera wam
najpiękniejszą trawę. Chodź, ty… krowo – burknęła, szarpiąc sznur nieco
mocniej, niż było to konieczne.
Płomyk zrobiła grzecznie
kroczek do tyłu, kiedy zwierzę ruszyło powoli z miejsca. Venda
uśmiechnęła się do dziewczynki przyjaźnie i puściła do niej oko.
I nagle poczuła
dokuczliwe pulsowanie w skroni. Zaszumiało jej w uszach,
zmrużyła oczy i skrzywiła się z bólu.
Czas zwolnił, jakby
kamień utknął w trybach maszyny świata. Wiatr przestał
szumieć w koronach drzew. Ptaki umilkły w połowie trelu.
Rozgrzane powietrze przestało drgać. Zapanowała nie tyle cisza, co kompletny
brak jakiegokolwiek dźwięku.
I w tej jednej
dziwnej chwili zielarka widziała tylko twarz małej dziewczynki, która stała po
kolana w trawie, z burzą rudych loków wokół
twarzy, i nienaturalnie czarnymi oczyma wpatrywała
się w Vendę.
– To sowa ją
przestraszyła – powiedziała dziewczynka nieswoim, dorosłym głosem. – Jeśli
wejdziesz, wilk nie będzie mógł cię uratować.
Vendzie
piszczało w uszach, skroń pulsowała boleśnie.
– C...co? – zająknęła
się.
Wszystko znów
ruszyło z miejsca.
Zaszumiały drzewa,
zaśpiewały ptaki, krowa postąpiła kolejny krok naprzód, pasikoniki
zagrały w trawie.
Dziewczyna zamrugała, zdziwiona.
Przywidzenie? Wtedy spostrzegła, że oczy Płomyk, stojącej po
kolana w trawie, z burzą rudych loków wokół twarzy, są na
powrót błękitne jak letnie niebo.
– Och, ojej… mamusiu?! –
Dziecko zachwiało się, przysiadło przestraszone.
Z nosa małej pociekła
cieniutką strużką krew. Wiljo natychmiast przypadła do
córeczki i zaczęła wycierać ją chusteczką, próbując ukryć
zdenerwowanie i strach pod uspokajającymi słowami. Venda patrzyła na
to zdezorientowana. I przerażona.
Przełknęła głośno
ślinę i w końcu zadała typowe, tępe pytanie:
– Co…?
– Och, to nic takiego! –
Kobieta machnęła beztrosko ręką. – Ostatnio jej się to zdarza. Ot, troszkę
krwi. Widocznie Płomyczek ma jej za dużo jak na taką małą dziewczynkę. –
Uśmiechnęła się czule, objęła pulchne ramionka dziecka. – Już lepiej,
maleństwo? Oj, nie kręć głową, bo… no widzisz, leci.
Dziewczynka posłusznie
odchyliła się do tyłu, nie odrywając oczu od twarzy matki.
Venda patrzyła na nie,
ale ciągle nie mogła sobie poukładać w głowie tego, co właśnie się
stało.
– Już wcześniej tak
mówiła? – upewniła się. Korzystając z okazji, krowa delikatnie
wyszarpnęła powróz z jej dłoni i oddaliła się dystyngowanym
krokiem.
Wiljo podniosła na
zielarkę rozkojarzony wzrok.
– Co mówiła? „Mamusiu”?
Oczywiście, ciągle tak mówi. A czemu…?
– Nie, nie to! –
przerwała jej Venda niecierpliwie. – O wilku i sowie, i… –
urwała, bo napotkała mur niezrozumienia. – No… takie dziwne rzeczy…
Zamilkła. Nagle poczuła
się jak wariatka. A przynajmniej popatrzyła na siebie oczami
Wiljo i zobaczyła wariatkę. Zresztą sama już nie była pewna, czy
przed chwilą cokolwiek się stało, czy tylko małej pociekła z nosa
krew, a jej samej coś się przywidziało.
– No to… ja już pójdę
wreszcie – stwierdziła słabo, wpatrując się w Płomyk. Mała
przyciskała chusteczkę matki do nosa i oddychała otwartymi ustami.
Poza tym nie wyglądała dziwniej niż zwykle.
Zielarka odwróciła się
powoli i poszła po krowę. Kiedy podnosiła powróz z ziemi,
uderzył ją w czoło ból, od którego czerwone plamki zawirowały jej
przed oczami, a w uszach zaszumiało.
– Głowa mnie boli, mamo
– usłyszała za plecami dziecięcy głos i znów na chwilę poczuła, że
coś jest nie tak, jak powinno. Obejrzała się na dwie postacie siedzące w trawie i
z dziwnym lękiem w sercu ruszyła do domu.
Obserwowali je zza
drzew. Widzieli, jak zadumana dziewczyna odchodzi, ciągnąc za sobą krowę.
Patrzyli, jak młoda matka ściera ostatnie ślady krwi z buzi małej.
Jak dziewczynka odsuwa rękę kobiety, chce wstać, ale znów opada na trawę. Jak
matka strofuje ją, próbując nadać głosowi odrobinę stanowczości.
Starucha uśmiechnęła się
do siebie pod zakrzywionym nosem, a jej twarz pokryła się siecią
drobnych zmarszczek. Przeżuła do końca to, co miała w bezzębnych
ustach, po czym z wprawą splunęła w bok. Postawny mężczyzna,
górujący nad starą niczym olbrzym, nawet nie zwrócił uwagi na brunatną kulkę,
która prawie trafiła go w stopę.
Oboje stali skupieni,
wpatrzeni w scenę na polance. Zastygli w oczekiwaniu.
Mężczyzna o wilczych oczach, zrośniętych brwiach i zaciętej
twarzy osmaganej wiatrem, podobny bardziej do leśnej bestii niż do
człowieka. I przygarbiona starucha, sięgająca mu ledwie do pasa,
otoczona zapachem ziół i aurą bezgranicznej, niewyczerpanej
złośliwości.
Stali i patrzyli.
Patrzyli i czekali.
Ścieżka wiła się między
drzewami w głąb wiosennego lasu, między
sosny i świerki o świeżych, zielonych pędach, między
paprocie i jagodowe krzewy, aż do starej kapliczki, stojącej pod
jeszcze starszym, wybujałym dębem o konarach skręconych czasem.
Ptaki ćwierkały wesoło,
dąb szumiał cicho.
Atra chłonęła ten piękny
dzień, tę cudowną chwilę, całą sobą. Całym swoim siedemnastoletnim,
kształtnym i gibkim ciałem. Kocie spojrzenie prześlizgiwało się po
okolicy, nie zatrzymując się na żadnym detalu. Złote loki błyszczały rozrzucone
na trawie, łapiąc promienie słońca w miedziane refleksy. Krągłe,
młode piersi wznosiły się i opadały w rytm podnieconego oddechu.
Smukłe uda, wyzwolone z niewoli ciężkich spódnic, oplatały chciwie
wąskie, na wpół realne biodra kochanka. Dłonie błądziły niecierpliwie po jego
plecach, drapały delikatnie chłodną, spoconą skórę.
Gdy mocno, wręcz
brutalnie zassał różowy sutek, jęknęła, zachłysnęła się leśnym powietrzem.
Ściskając mocniej udami zimne biodra, wyprężyła się, kiedy nagle nadeszła
spodziewana od dawna fala rozkoszy. Z wilgotnych, półotwartych ust
wydobył się jęk, Atra przymknęła oczy i dała się ponieść. Przez
feerię złota pod powiekami czuła, jak on ją dogania, jak wpija się
boleśnie i rozkosznie w jej pierś. Zatopiła
palce w kruczej czuprynie i przycisnęła go do siebie jeszcze
mocniej. Całą sobą.
Mocniej. Chciwiej.
Złote błyski mijały
powoli, przyspieszone oddechy uspokajały się, dzikość zmieniała
się w spokojne kołysanie.
Atra uśmiechnęła się, na
powrót słysząc, jak ćwierkają ptaki, a stary dąb szumi kojąco.
Poczuła, że znów jest
sama. Jak zwykle, bez zbędnych czułości, jej towarzysz odszedł bez pożegnania.
Jak przez mgłę usłyszała kroki. Nie oddalały się, lecz zbliżały szybko,
zdecydowanie. Poprawiła na sobie ubranie.
– Atra, jak zwykle! –
cierpki głos wytrącił ją z błogostanu. – No, wiedziałem, że tu
będziesz. Chodź, twój ojciec chce z tobą porozmawiać. Zdaje się, że
to coś poważnego.
Otworzyła
oczy i przeciągnęła się niespiesznie. Wyciągnęła kilka
szpilek z bujnej czupryny, ziewnęła słodko.
Jej sąsiad, młody Irke,
syn bartnika, podparł się pod boki, mierząc ją z góry krytycznym
spojrzeniem. W końcu westchnął, pokręcił
głową z niedowierzaniem.
– Ja nie wiem, co cię tu
tak zawsze ciągnie.
Wzruszyła
ramionami z niewinnym uśmiechem.
– Lubię się tu
zdrzemnąć, tak jakoś… – odparła.
Nikt nie wiedział, że
spętani okowami grobowców wyklęci odwiedzali ją w snach.
Chłopak
prychnął w odpowiedzi, rozejrzał się niepewnie.
– Zdrzemnąć, jasne.
Pełen spokój...
Uraczyła go słodkim
uśmiechem i łaskawie wstała, a od niedawnej zabawy
zakręciło się jej w głowie. Irke zmierzył ją pełnym niedowierzania
wzrokiem.
– Nie ma to jak
drzemka u bram Cmentarza Wyklętych – powtórzył. – Świetne miejsce,
Atra.
Dziewczyna posłała
powłóczyste spojrzenie krzywemu, zapadniętemu nagrobkowi, który stał
nieopodal w trawie. Poprawiła sukienkę,
opadającą z ramienia.
– Najlepsze… – mruknęła tajemniczo i przeciągnęła się
niczym kotka.
Sercem doliny było
jezioro, które tworzyły dwa spotykające się tu
strumienie. W lustrzanej tafli przeglądały się drewniane
chatki o krytych strzechą dachach. Przycupnęły na brzegu,
niskie, w większości pozbawione okien. Zdobiły je jedynie ziołowe
ogródki, z wolna zieleniejące po zimie. Biały dym unosił
się z otworów w dachach. W małych gospodarstwach
gdakały kury, muczały cenne jak złoto krowy i woły. Kilka świń
szukało odpadków pomiędzy zabudowaniami, otoczonymi plecionymi płotkami. Wioska
trwała tak od setek lat, wtulona w górską dolinę, zapomniana przez
świat.
Choć nie zawsze było tu
tak spokojnie.
Na wzniesieniu rysowały
się ruiny starego zamczyska. Ich ciemne, milczące kontury odcinały się na tle
nieba. I jeśli ktoś spoglądał na nie wracając z pola czy
też spiesząc do gospody na kufelek czegoś krzepiącego, nie mógł oprzeć się
wrażeniu, że zamczysko śledzi każdy jego ruch.
I, jak za dawnych
czasów, czyha na ofiarę.
Dni mijały
leniwie, a życie górali toczyło się powolnym, ustalonym od lat
rytmem. Ale w nocy... w nocy sytuacja się zmieniała. To,
co w świetle dnia umykało przed ludźmi, nie pozwalając nawet się
dostrzec, po zachodzie słońca nabierało siły i ruszało na polowanie.
Noc nie należała do ludzi i mieszkańcy Wilczej Doliny
wiedzieli o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Ruiny zamku na skalnej
półce budziły wspomnienia niedawnych jeszcze czasów. A jeśli jakiś
młodzik ich nie pamiętał, jeśli nie wierzył w opowieści… Cóż, szukano go
potem długo i wytrwale. Za dnia. I czasem, co gorsza,
znajdowano. A wtedy znów nocami zamykano szczelniej drzwi.
W Wilczej
Dolinie, u stóp starego zamczyska, wspominano wtedy niedawnych
panów i wzdychano z ulgą, że to już przeszłość.
Kiedy słońce mocno
pochyliło się ku zachodowi, a większość prac polowych przełożono na
kolejny dzień, w gospodzie zebrało się kilkunastu mężczyzn. Gdy
wychodzili z chat, ich kobiety krzątały się w obejściach,
usypiały dzieciaki lub łatały portki – i odprowadzały ich
spojrzeniami pełnymi napięcia i oczekiwania. Gdyby chciały, też
mogłyby pójść do karczmy, decydować o losie
osady i przekrzykiwać się w dyskusjach. Zazwyczaj zresztą
tak robiły i często to one krzyczały najgłośniej. Ale dziś mało która
chciała się wybrać z mężem. Nie tego wieczora.
Zebrali się przy długiej
ławie w rogu, na niewielkim podwyższeniu dla grajków, które już od
dawna nie słyszało dobrej muzyki. Gospodarz Jart polał przybyłym piwa i miodu.
Potem stanął obok, oparł się ramieniem o słup i założył
ręce na piersi. Jego syn Imir wycierał kufle, starając się łowić każde słowo
dyskusji. Nie był żonaty, więc nie wolno mu było brać w niej udziału,
ale jako że pracował w karczmie, nie mogli go też ot tak odpędzić,
jak innych młodzików.
– Minęły trzy
dni i nic, żadnych zmian – oznajmił grobowym głosem wąsaty
mężczyzna o ziemistej twarzy, smutnej i porytej głębokimi
bruzdami.
Pozostali
odetchnęli z ulgą, aż delikatny szum dotarł do uszu Imira, stojącego
przy kontuarze.
– Więc może to jednak
niedźwiedź? – rzucił ktoś niepewnie. Zignorowano go.
– Odstąpcie już od
mojego syna. – Smutny chłop przesunął wzrokiem po zebranych, między którymi
siedział. – Nie był to może mądry chłopak, ale nic złego nam nie zrobi. Jemu
już teraz do ziemi trzeba.
Kilka osób smętnie
pokiwało głowami. Część przyznała strapionemu ojcu rację, ale kilku wciąż nie
pozbyło się obaw. Ci albo patrzyli w stół, albo wiercili się na
krzesłach.
– Myślę, że możemy
przestać pilnować zwłok – rzekł w końcu Kostjan, rudy mąż Wiljo,
właściciel najlepiej utrzymanego gospodarstwa w wiosce. – Trzy dni
chyba wystarczą. Niedługo zacznie... – chciał dodać „śmierdzieć”, ale urwał pod
dumnym i pełnym boleści spojrzeniem ojca zabitego chłopaka. – Niedługo
rusalia – rzekł zamiast tego. – Trzeba tę sprawę zakończyć przed zabawą.
Znów poczuł, że nie
zabrzmiało to zbyt taktownie.
– W porządku,
trzy dni! – zakrzyknął naraz kowal, wielki, brodaty chłop,
siedzący w końcu stołu. – Ale pełnia dopiero dzisiaj będzie!
– Najlepiej od razu
osikowym kołkiem serce przebić, a nie czekać! – zapalił się chudy
jegomość, po czym zakasłał w chustkę, omal nie wypluwając płuc.
Ojciec martwego zmrużył
oczy, poczerwieniał na twarzy.
– Żadnych kołków,
Stojan! – Rąbnął pięścią w ławę. – Dopóki nie będzie pewne, że
Winne z martwych wstaje, nikt mi chłopaka nie będzie dźgał, jak
potwora jakiegoś z Cmentarza Wyklętych! – wspomniawszy tę nazwę, splunął
na podłogę ze wstrętem.
– To lepiej czekać,
aż w jakiego wąpierza nam się zamieni i pana ojczulka jako
pierwszego rozszarpie, tak?! – wrzasnął Stojan. Z nerwów znów
zakaszlał w chusteczkę.
– Ciebie mu podeślemy,
ty trupie chodzący! Tobie już i tak wiele życia nie zostało, ale
najpierwszy jesteś do osinowania i ćwiartowania innych, ty... – Wąsacz
poderwał się z ławy, ale siedzący obok Kostjan chwycił go za ramię
żelaznym uściskiem.
– Siadaj, Tinne. Nie
będzie żadnego dźgania kołkami. Ale kowal ma rację, jeszcze tę pełnię
powinniśmy przeczekać.
Bykowaty chłop, siedzący
na końcu stołu, skinął nieznacznie głową.
– Na co tu czekać? –
obruszył się żałobnik, wyrywając ramię i siadając na powrót. – Trzy
dni i trzy noce chłopaka w izbie trzymamy, straż przy nim
pełnimy, ziołami okadzamy. Nie wstaje. Koniec. Martwy jest jak ta kłoda – próbował
złością pokryć rozpacz.
– Tinne, zrozumże nas –
do rozmowy włączył się młody chłopak, ledwie po ożenku. Usilnie starał się
zapuścić wąs, ale póki co wyglądało to raczej komicznie. I tylko głos
miał ciepły, kojący. – Mała z nas wioska, na siebie tylko liczyć możemy.
Rozumiem twój żal po jedynym synu, ale sam wiesz, że to, co musimy czynić
teraz, zawsze robimy. Nie wiemy, co go zabiło, ale zabiło go
strasznie. A my mamy rodziny, moja Larsa ma dopiero pół
roku, o niej myśleć muszę. Jedna noc jeszcze i pochowamy
go, spokojni, że wszyscy jesteśmy bezpieczni. Zrozum.
Łagodna mowa uspokoiła
nieco rozżalonego ojca.
Na chwilę zapadło
milczenie. Czekali na zgodę Tinnego. Mężczyzna z nieodgadnionym
wyrazem twarzy wpatrywał się w swój nieruszony
kufel z miodem. Nawet Stojan próbował powstrzymać uporczywy, krwawy
kaszel.
– Trzymamy Winnego ni
to w świecie żywych, ni to umarłych trzeci dzień, trzecią noc –
mruknął w końcu ojciec zabitego chłopaka. Podniósł wzrok,
popatrzył w czekoladowe oczy po przeciwnej stronie stołu. – A to
mógł być zwykły niedźwiedź. Spróbuj zrozumieć, Larse. Ja chcę pochować syna.
Zgromadzeni wypuścili
powietrze z płuc. Imir, stojąc za barem, zdał sobie sprawę, że też
wstrzymywał oddech, pewien rychłej zgody ojca Winnego.
– Tinne, gniewasz się na
nas bez powodu. – Młody Larse pochylił się do przodu, splótł palce, opierając
całe przedramiona na stole, jakby chciał znaleźć się bliżej rozmówcy. – Też
wolelibyśmy pochować chłopaka jak trzeba, nie robimy ci przecież na złość, boś
dobry sąsiad i szanowany gospodarz. Ale niedźwiedzia można rozpoznać
po kłach, po pazurach, po zostawionej sierści. Opiekun zna się na takich
sprawach. A nie był pewien. Wiesz dobrze, że sam kazał chłopaka
pilnować. Jeśli zaś już opiekun nie wie, co to za zwierzę...
– No
właśnie, a gdzie opiekun? – mruknął głębokim basem kowal, wpadając
młodemu w zdanie. Wszyscy strapili się nagle, odruchowo oglądając po
sąsiadach.
– Nie było go dzisiaj –
ze swego miejsca przy słupie po raz pierwszy wtrącił się Jart. – Od wczoraj go
nie było.
– Musimy poczekać, co
powie. – Stojan z przejęcia wybałuszył swoje wodniste oczy. – Nie
możemy tak przecież bez niego…!
– To dziwne, że nie
przyszedł. – Kostjan zmarszczył rude brwi.
– Nie przyszedł, to już
nie przyjdzie – zawyrokował kowal. Powszechnie było wiadomo, że jako
jeden z nielicznych nie uznawał nieomylności opiekuna we wszelkich
sprawach. – Musimy sami zdecydować.
I wszyscy znów
spojrzeli na Tinnego.
A Tinne wpatrywał
się w kufel pełen miodu, bawił się nim, kręcił po dębowym blacie.
– Tinne? – łagodnie
ponaglił go Larse.
Ojciec martwego chłopaka
westchnął w końcu, a szeroka klatka
piersiowa i zaczątek piwnego brzuszka podniosły
się i opadły ciężko.
– Jedna noc – wyartykułował dobitnie, podnosząc oczy na Larsego,
choć nie był on przywódcą grupy bardziej niż ktokolwiek inny. – Jedna noc.
Dzisiejsza pełnia i koniec. A potem, klnę się na Welesa, że ten,
kto mi stanie na drodze do cmentarza, wróci do baby bez zębów.
Venda stała przy oknie
od dłuższej chwili, nie mogąc się zdecydować na zamknięcie okiennic. Wciąż wypatrywała
opiekuna.
Zamyśliła
się i zaczęła nerwowo kręcić w palcach kosmyk włosów. Im
później się robiło, tym bardziej niewiarygodne historie przychodziły jej do
głowy, a strach zaczynał chwytać za serce. Znów wspomniała widzianą
wczoraj spadającą gwiazdę, znak, że czyjeś życie dobiega końca.
– Miau…? – swoje
nadejście zasygnalizował oburzony kot, który przespał pół dnia, a po
przebudzeniu, niezadowolony, zastał miseczkę pustą.
Dziewczyna wzięła
zwierzaka na ręce. Nie zdążył jeszcze schudnąć po zimie, był miękki i cieplutki.
– No i co? –
westchnęła, drapiąc go za poszarpanym w bojach uchem. – Nie wraca ten
nasz opiekun i nie wraca…
Żałowała, że wczoraj pokłócili się o błahostkę.
Kiedy poprzedniego
popołudnia weszła do chaty, siedział jak zawsze przy stoliku pod oknem,
pochylając się nad grubą księgą i pisząc coś
powoli i starannie.
Wiele różniło chatę
zielarza od tych w dolinie. Przede wszystkim nie
było w niej miejsca na krowę, za to miała niewielką
sień, a jedyne okno wydawało się ogromne jak na warunki panujące w wiosce. I choć
na noc zamykano je drewnianymi okiennicami, a na zimę wtykano
ramę z wolim pęcherzem, chłopi pukali się w czoło nad takim
marnotrawieniem ciepła. Jeszcze bardziej dziwili się, gdy pod okienkiem stanął
stolik. Opiekun ustawił go, by mieć więcej światła i nie wytężać
wzroku przy księgach, nad którymi spędzał czasem kilka godzin dziennie.
Teraz również tu
siedział, a słysząc odgłos otwieranych drzwi, nie odwrócił się, nie
przerwał pisania i nie uśmiechnął do przybranej córki.
Venda bezbłędnie
rozpoznała jego nastrój. Ostatnio często taki właśnie bywał. Zasępiał się,
mruczał coś pod nosem do siebie, warczał na nią,
ponury i nieprzyjemny. Dolegało mu coraz więcej drobnych chorób,
coraz częściej smarował się dziwacznymi maściami, których nawet ona nie
rozpoznawała, przyrządzał i pił mętne dekokty o odurzającym
zapachu. Starzeje się, myślała dziewczyna i starała się nie zwracać
uwagi na docinki, zmienne nastroje i nerwowość opiekuna. Nie odzywaj
się – powtarzała sobie raz po raz – dla świętego spokoju.
Ze stukiem postawiła na
podłodze wiadro z wieczornym udojem. Nie było tego może specjalnie
dużo, ale dla dwóch osób i kota wystarczało z okładem.
Opiekun podniósł
głowę i wpatrzył się w widok za oknem, zatopiony w rozmyślaniach.
Dziewczyna przecedziła mleko, a on wciąż tkwił w tej
pozycji, z piórem uniesionym nad papierem i lekko
zmrużonymi oczyma. Zerknęła nań z ukosa, potem rzuciła okiem na grubą
księgę, oprawioną w czerwono farbowaną skórę. Każdą stronę zapełniało
pismo opiekuna. Znała ją – to była właśnie ta, której nigdy nie wolno jej było
czytać. Zapisana w całości przez wychowawcę notatkami zawierającymi
jakieś tajemne informacje i pod nieobecność dziewczyny
chowana w skrytce w obejściu. Jedyna, która
wzbudzała w niej tyle ciekawości i jedyna, której opiekun
nigdy nie pozwolił jej obejrzeć.
W chwili, gdy
chciała właśnie zerknąć na zapisywaną stronę, mężczyzna ocknął
się z zamyślenia, drgnął, z głuchym trzaskiem zamknął
tomiszcze, po czym zerwał się ze stołka. Nagle syknął, skulił
się i usiadł z powrotem, a na jego twarzy pojawił
się skurcz bólu.
Venda spokojnie nalała
sobie kubek mleka i usiadła przy stole na środku izby.
– Może
by z tym trzeba iść do kogoś – mruknęła.
– Do kogo niby? –
Mężczyzna obdarzył ją złym spojrzeniem.
Upiła spory łyk, nim
odpowiedziała:
– Do wiedźmy spod skały,
bo do kogóż by?
Opiekun w odpowiedzi
prychnął jak żbik.
– No, pewnie, jeszcze
czego…
Dokładnie takiej reakcji
oczekiwała, więc nie wzburzyła się zbytnio.
– Przecież widzę, że
twoje maści i eliksiry nic nie pomagają – ciągnęła spokojnie. – To
już za długo trwa, ciągle boli cię coś innego. A to
brzuch, a to głowa, a to ramię. Że też ci się chce to
znosić. Po co się tak męczysz?
Tymczasem mężczyzna
wstał ze stołka, przesiadł się do stołu, również nalał sobie mleka i sięgnął
po przykryty ściereczką chleb, stojący na środku blatu.
– Nie boli bardzo –
mruknął, najwyraźniej nie chcąc drążyć tematu.
Ale Venda chciała. Tym
razem już chciała i nie pozwoliła się zbyć.
– Jasne, nie boli. Chyba
nie widziałeś, jak wyglądasz? Oczy zapadnięte, szary na twarzy jak wysuszona
ziemia, nawet garbić się zacząłeś. – Pokręciła głową wzorem każdej marudnej
baby, rugającej upartego chłopa. – Słuchaj, nie możesz pić tyle przeciwbólowych
wywarów, bo to nie leczy przyczyn, tylko uśmierza objawy. Wiesz przecież, że…
– Wiem – warknął nagle,
przerywając smarowanie pajdy chleba miodem. – Wiem lepiej niż ty, smarkulo. Sam
cię tego nauczyłem. Nie pyskuj.
– A ty
posłuchaj, jak ci ktoś chce dla twojego dobra doradzić.
– Uważaj na słowa,
dziewko! – Zmroził ją spojrzeniem, które u większości ludzi
powodowało paraliż umysłowy, a u zbytnio gadatliwych natychmiastowy
szczękościsk. W połączeniu z tym spojrzeniem najzwyklejsze nawet
słowo, takie jak „dziewka”, mogło zabrzmieć jak najgorsza obelga.
Venda zamilkła
posłusznie, naburmuszona i zła na siebie, że go posłuchała.
– A teraz idź
– zarządził zimno mężczyzna. – Muszę schować księgę.
Wstał, wyraźnie dając
znak, że dla niego rozmowa jest skończona.
Venda w jednej
chwili poczuła się zmęczona i zupełnie zrezygnowana. Ruszyła do
drzwi.
– Traktujesz mnie jak
smarkulę, a nie zielarkę – bąknęła jeszcze pod nosem. – Przecież
jestem dorosła, tak dużo już potrafię…
– Naprawdę? – przerwał
jej. – A ciekawe, cóż takiego potrafisz? Zresztą – mruknął
– i tak chowam cię do innych celów.
– Chowasz? – Krew znów
uderzyła jej do głowy. – Do czego?
– Dowiesz
się w swoim czasie.
Dziewczyna przewróciła
oczyma.
– Dosyć mam tych twoich
tajemnic i niedopowiedzeń!
– Venda, wyjdź! – ryknął
nagle opiekun, odwracając się do niej z wściekłością, upodabniającą
jego twarz do potwornej maski.
Dziewczyna skuliła
się w sobie, choć na zewnątrz sprawiała wrażenie równie twardej jak
ojciec. Wiedziała już, że przegrała. Znowu.
Obróciła się na
pięcie i wymaszerowała z chaty, trzaskając
drzwiami z całej siły.
Słońce zachodziło
właśnie, zalewając podwórze pomarańczowym blaskiem. Dziewczyna opuściła
obejście i zatrzymała się trochę dalej, na ścieżce
prowadzącej w stronę wsi. Nie wolno jej było się odwrócić, dopóki
przybrany ojciec nie zezwoli na to. Wpatrywała się więc w horyzont
niewidzącymi oczyma, do których cisnęły się łzy żalu i złości. Kot zjawił
się znikąd, zamruczał i zaczął się łasić do jej spódnicy.
Po chwili opiekun minął
ją, jakby była powietrzem. Zarzucając kapotę na plecy, bez słowa
ruszył w stronę wsi. Jego wychowanki nie obchodziło dziś,
gdzie i po co wychodzi. W tamtej chwili życzyła mu jak
najgorzej.
Zgarnęła
kota z ziemi, wtuliła twarz w miękkie, ciepłe futerko i,
pociągając nosem, poszła z powrotem ku chacie. W momencie,
gdy położyła dłoń na skoblu, brunatne skrzydła załopotały tuż nad jej głową.
Skuliła się, zlękniona. Ale to była tylko sowa, która jak cień oderwała się od
dachu i poszybowała w ślad za odchodzącym mężczyzną.
Venda odetchnęła z ulgą i zatrzasnęła za sobą
drzwi.
Nie widzieli
się z ojcem całą noc i cały kolejny dzień. Opiekun nie
wrócił do chaty i dziewczyna zaczynała się poważnie martwić.
Kot zamruczał, łaskawie
aprobując pieszczoty. Najwyraźniej nie podzielał zdenerwowania swojej pani.
– Coś musiało się stać –
powiedziała cicho. – To niemożliwe, żeby nie przyszedł. Nawet on aż tak się nie
upija…
Przy ostatnich słowach
postawiła zwierzę na podłodze.
– Mrr?
Ucieszony kot potruchtał
do miski z wysoko uniesionym ogonem, w przekonaniu, że pani
potrzebowała wolnych rąk, by zrobić mu coś do jedzenia. Zawiódł się jednak
okrutnie.
Venda zarzuciła na plecy
czerwony płaszcz z grubej wełny i westchnęła głęboko.
– Musisz poczekać –
mruknęła do patrzącego na nią z wyrzutem kota. – Jak wrócę,
dostaniesz kolację. Teraz muszę iść, zanim się zrobi zupełnie ciemno.
Wyszła z chaty i żwawo
ruszyła ku wiosce.
Bezszelestny cień
oderwał się od linii lasu i podążył za nią, niezauważony.